Schizofrenia jest pułapką dla umysłu.
Myśli dają się oplątać nierealnymi wizjami, zmysły poddają się oszukańczym
grom. Nic nie jest na swoim miejscu, a lęk, wstyd i bezsilność dominują jak
udzielni książęta wśród innych uczuć.
Nie jest łatwo być atakowanym przez
swoje urealnione lęki, zupełnie pozbawione skrupułów. Powoduje to wewnętrzne
rozbicie, utratę wiary w samego siebie, nieporadność w pokonywaniu agresorów.
Nie jest łatwo wyjść ze
schizofrenii. Ale… jest to możliwe. Całkowicie udaje się to zaledwie (czy aż)
jednej trzeciej pacjentów, jedna trzecia jest wyleczona częściowo (tzn.
funkcjonuje normalnie w społeczeństwie przy wspomaganiu farmakologicznym) i
tylko pozostała część przegrywa walkę.
Arnhild Lauveng wygrała. Wydostała
się ze „szponów” choroby, została psychologiem (co było jednym z jej
dziecięcych marzeń) i obecnie pomaga innym zmagać się z psychicznymi
problemami.
Zapewne to, że sama borykała się z
podobnymi trudnościami jak jej pacjenci, daje jej głębszy i bardziej empatyczny
wgląd w ich schorzenia. Co nie oznacza, że jest „wszystkowiedząca”. Jak sama
twierdzi, każdy z przypadków jest indywidualny i musi być rozpatrywany osobno,
pomimo pewnych podobieństw.
Lauveng doskonale pamięta swoje
zmagania z chorobą. Długoletni czas wycięty z jej życiorysu. Pełen luk w
pamięci (wywołanych środkami psychotropowymi), których nie będzie już nigdy w
stanie samodzielnie uzupełnić. Pamięta grozę jaką przejmowały ją wszechobecne
wilki i sadystyczny Kapitan. Ból ran, które sobie sama zadawała. Poniżenie "fundowane" przez innych. Ale pamięta także miłość otrzymywaną od swojej
matki i siostry. Kobiet, które nigdy nie zwątpiły w jej wyzdrowienie.
Znamienne dla ich relacji jest
zdarzenie opisane przez autorkę w książce. Wspomina ona o jednej ze swoich
rzadkich wizyt w domu, gdy przybyła tam tylko na kilka godzin, a jej pokój był wysprzątany,
wodne łóżko ciepłe, zaś na stole stał najpiękniejszy i najcenniejszy w domu
porcelanowy serwis z różyczkami. To sprawiło, że poczuła się kochana i
oczekiwana. Dało jej siłę, by poskromić swoją chęć rozbijania wszelkiego
rodzaju kubków i talerzy, służących jej później do samookaleczania się. Bo
przecież jej mama wiedziała, co może zrobić z tym pięknym serwisem. Mimo to jej
zaufała. Jak zdrowej Arnhild, a nie pacjentce szpitala psychiatrycznego.
Lauveng wspomina także innych
ludzi: lekarzy, terapeutów, pielęgniarki, policjantów. Tych dobrych i tych,
którzy zupełnie minęli się z powołaniem, gdyż i takich nie brakowało.
Opisała na przykład historię z
pielęgniarką. Pewnego dnia siedziały w sali głównej i rozmawiały o tym, czy
pomarańcza jest owocem cytrusowym, czy nie. Arnhild twierdziła, że tak,
pielęgniarka nie zgadzała się z nią. Dziewczyna podniosła się i podeszła do
półki ze słownikami, żeby sprawdzić kto ma rację. Pielęgniarka chyba nie
chciała być głupsza od „psycholki”, więc wezwała pomoc, która szybko zajęła się
„niebezpieczną” pacjentką. Czym bowiem były wówczas jej słowa, że chciała tylko
sprawdzić hasło w słowniku…
Jej słowo, słowo schizofrenika nic
nie znaczyło. Podobnie jak jej wyrażane wprost uczucia i potrzeby. Nikogo nie
obchodziło, gdy spokojnie informowała, że czuje się samotna, nieszczęśliwa czy
zmęczona. Reagowano dopiero na przekaz przerysowany, „okraszony” gwałtownym lub
niebezpiecznym zachowaniem, przywoływaniem „na pomoc” omamów (w jej przypadku
wilków). Niezwykle paraliżowało to wolną wolę pacjenta.
Lauveng wyzdrowiała. Ale nie
zapomniała, dlatego postanowiła napisać o swoich przeżyciach, by w ten sposób
pokazać mechanizmy działania zakładów zamkniętych i samej schizofrenii. Jej książka to zbiór
bardzo osobistych przeżyć, refleksji i wskazówek. Można dzięki niej wiele
zrozumieć i dużo się nauczyć. Nie ma tam bowiem owijania w bawełnę, ukrywania „brzydkich”
momentów, jest za to szczera aż do bólu prawda.
- Arnhild Lauveng, Byłam po drugiej stronie lustra. Wygrana walka ze schizofrenią, tłum. Ewa Bilińska, Wydawnictwo Smak Słowa, Sopot 2008
Niedobrze. Jedną z pierwszych bajek, jakie opowiada sie u nas dzieciom jest bajka o czerwonym kapturku. Większość dzieci boi się później wilków i ma omamy. To ja już wiem, dlaczego nasz kraj często nazywa się domem wariatów.
OdpowiedzUsuńTo przez powiedzenie "człowiek człowiekowi wilkiem". Niektórzy biorą je zbyt dosłownie... A dzieciom trzeba czytać bajki, bo to im pomaga zmagać się z własnymi lękami:)
OdpowiedzUsuń