Według recenzji miała to być
powieść grozy. I była… przez jeden moment. Przeszły mi wtedy ciarki po plecach,
a z mroku za oknem zaczęły wyłaniać się ożywione cienie. No dobrze, będę
sprawiedliwa, to nie był jeden, a dwa momenty. Oczywiście umiejscowione w
różnych punktach osi czasu i z różnymi bohaterami w roli głównej. Tak, wtedy
się bałam.
A potem?… wszystko opadło. Emocje,
akcja. Fabuła uspokoiła swój „nurt” i tylko od czasu do czasu można w niej było
dostrzec wiry i złowieszcze głębie.
Groza przewijała się w tle, ale
jakaś taka przytłumiona, okiełznana, jakby autorka sama przestraszyła się tego,
co mogłoby się stać, gdyby…
Stare budynki sprzyjają budowaniu
napięcia, szczególnie wtedy, gdy chylą się ku ruinie. Dlatego niszczejący dwór
zubożałej arystokratycznej rodziny Ayresów idealnie wpasował się jako główne
miejsce akcji (ileż starych zamczysk zyskało złą reputację dzięki literaturze…poczytajcie
choćby taki Zamek kaniowski).
Esencją opowieści jest opis życia
jego mieszkańców, po II wojnie światowej niepotrafiących odnaleźć swojego
miejsca w nowoczesnym państwie i popadających w coraz większą degenerację; i
oczywiście eskalacja wypadków, które przypadły na tę niewielką, trzyosobową
rodzinę. Aż się prosi zacytować „siła złego na jednego”.
Sarah Waters nie byłaby jednak
sobą, gdyby skupiła się tylko na jednym. Dlatego w progi domu wprowadza osobę z
zewnątrz, czterdziestoletniego kawalera, doktora Faradaya. Wywodzi się on z
niższych warstw, jego matka pracowała kiedyś dla Ayresów jako niania. Studia
skończył dzięki wyrzeczeniom i ciężkiej pracy rodziców (wdzięczność dla ich
starań poczuł dopiero po latach – jako młodzieniec wstydził się ich).
Faraday jest pierwiastkiem
racjonalnym. Początkowo obiektywnym obserwatorem.
Napisałam, że początkowo
obiektywnym, gdyż w miarę upływu czasu gmatwa się coraz bardziej w sprawy rodziny.
Punktem szczytowym w zacieśnianiu jego kontaktu z ziemianami są oświadczyny,
które stałyby się wręcz symboliczne, gdyby… zostały przyjęte.
Nie ma mezaliansu. Nie ma miłości.
Nawet na tym poziomie następuje ruina.
Dwór i jego mieszkańcy znajdują się
na poboczu. Nie tylko w sferze realnej, duża odległość od innych siedzib
ludzkich, ale także społecznej – zubożenie odcina ich od znajomych, spychając
na margines. Nigdzie nie pasują. Nawet ich dom ich nie chce.
W miarę wypierania Ayresów (dwa
kierunki działań: od zewnątrz i od wewnątrz)– budowa domów komunalnych na ich
dawnej ziemi, kolejne zgony za przyczyną „domu” – racjonalność i przeciętność
zaczynają wypierać odmienność.
Autorka świetnie opisuje
rzeczywistość powojenną. Przemiany, które wówczas nastąpiły, zmianę mentalności
ludzi, zmiany ustrojowe. Pokazuje arystokratów na tle ich służby, kontaktów z
klasami niższymi, z dorobkiewiczami. Dlatego domniemana powieść grozy ma
bardziej charakter powieści obyczajowej, z delikatną domieszką psychologicznej.
Przy bezrefleksyjnym odbiorze kusi,
by ten brak zdecydowania gatunkowego ocenić negatywnie. Czekamy na ducha,
pojawia się romans. Czekamy na romans, pojawia się szaleństwo. Czekamy na
szaleństwo wkrada się opis kolacji.
Zawsze jakiś niedosyt i
niedopowiedzenie. Podobnie jak w Pikniku pod wiszącą skałą prowadzące do
otwartego zakończenia, ale… W Pikniku napięcie wciąż rośnie i rośnie,
by na końcu zamienić się w wielki pytajnik, a tu… amplituda fali akcji
utrzymuje się prawie cały czas na podobnym poziomie.
Najciekawsze zaś w tym niedosycie
jest to, że książka jest naprawdę bardzo dobra, skłaniająca do głębszej
analizy. Polecam, ale jako powieść obyczajową z lekkim dreszczykiem, bo jako tradycyjny
thriller raczej rozczarowuje.
- Sarah Waters, Ktoś we mnie, tłum. Magdalena Moltzan-Małkowska, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2009
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz