środa, 4 marca 2015

"Ktoś we mnie" S. Waters

Według recenzji miała to być powieść grozy. I była… przez jeden moment. Przeszły mi wtedy ciarki po plecach, a z mroku za oknem zaczęły wyłaniać się ożywione cienie. No dobrze, będę sprawiedliwa, to nie był jeden, a dwa momenty. Oczywiście umiejscowione w różnych punktach osi czasu i z różnymi bohaterami w roli głównej. Tak, wtedy się bałam. 

A potem?… wszystko opadło. Emocje, akcja. Fabuła uspokoiła swój „nurt” i tylko od czasu do czasu można w niej było dostrzec wiry i złowieszcze głębie. 

Groza przewijała się w tle, ale jakaś taka przytłumiona, okiełznana, jakby autorka sama przestraszyła się tego, co mogłoby się stać, gdyby…

Stare budynki sprzyjają budowaniu napięcia, szczególnie wtedy, gdy chylą się ku ruinie. Dlatego niszczejący dwór zubożałej arystokratycznej rodziny Ayresów idealnie wpasował się jako główne miejsce akcji (ileż starych zamczysk zyskało złą reputację dzięki literaturze…poczytajcie choćby taki Zamek kaniowski). 

Esencją opowieści jest opis życia jego mieszkańców, po II wojnie światowej niepotrafiących odnaleźć swojego miejsca w nowoczesnym państwie i popadających w coraz większą degenerację; i oczywiście eskalacja wypadków, które przypadły na tę niewielką, trzyosobową rodzinę. Aż się prosi zacytować „siła złego na jednego”.

Sarah Waters nie byłaby jednak sobą, gdyby skupiła się tylko na jednym. Dlatego w progi domu wprowadza osobę z zewnątrz, czterdziestoletniego kawalera, doktora Faradaya. Wywodzi się on z niższych warstw, jego matka pracowała kiedyś dla Ayresów jako niania. Studia skończył dzięki wyrzeczeniom i ciężkiej pracy rodziców (wdzięczność dla ich starań poczuł dopiero po latach – jako młodzieniec wstydził się ich).

Faraday jest pierwiastkiem racjonalnym. Początkowo obiektywnym obserwatorem. 

Napisałam, że początkowo obiektywnym, gdyż w miarę upływu czasu gmatwa się coraz bardziej w sprawy rodziny. Punktem szczytowym w zacieśnianiu jego kontaktu z ziemianami są oświadczyny, które stałyby się wręcz symboliczne, gdyby… zostały przyjęte.  

Nie ma mezaliansu. Nie ma miłości. Nawet na tym poziomie następuje ruina.
Dwór i jego mieszkańcy znajdują się na poboczu. Nie tylko w sferze realnej, duża odległość od innych siedzib ludzkich, ale także społecznej – zubożenie odcina ich od znajomych, spychając na margines. Nigdzie nie pasują. Nawet ich dom ich nie chce.

W miarę wypierania Ayresów (dwa kierunki działań: od zewnątrz i od wewnątrz)– budowa domów komunalnych na ich dawnej ziemi, kolejne zgony za przyczyną „domu” – racjonalność i przeciętność zaczynają wypierać odmienność. 

Autorka świetnie opisuje rzeczywistość powojenną. Przemiany, które wówczas nastąpiły, zmianę mentalności ludzi, zmiany ustrojowe. Pokazuje arystokratów na tle ich służby, kontaktów z klasami niższymi, z dorobkiewiczami. Dlatego domniemana powieść grozy ma bardziej charakter powieści obyczajowej, z delikatną domieszką psychologicznej.

Przy bezrefleksyjnym odbiorze kusi, by ten brak zdecydowania gatunkowego ocenić negatywnie. Czekamy na ducha, pojawia się romans. Czekamy na romans, pojawia się szaleństwo. Czekamy na szaleństwo wkrada się opis kolacji.  

Zawsze jakiś niedosyt i niedopowiedzenie.  Podobnie jak w Pikniku pod wiszącą skałą prowadzące do otwartego zakończenia, ale…  W Pikniku napięcie wciąż rośnie i rośnie, by na końcu zamienić się w wielki pytajnik, a tu… amplituda fali akcji utrzymuje się prawie cały czas na podobnym poziomie.

Najciekawsze zaś w tym niedosycie jest to, że książka jest naprawdę bardzo dobra, skłaniająca do głębszej analizy. Polecam, ale jako powieść obyczajową z lekkim dreszczykiem, bo jako tradycyjny thriller raczej rozczarowuje. 


  • Sarah Waters, Ktoś we mnie, tłum. Magdalena Moltzan-Małkowska, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz